Witajcie po dłuższej przerwie!
Wróciłam już z ferii, mam nawet chwilę wytchnienia i czas na to, aby uzupełnić wpis na blogu. Sesja wszakże dawno się zakończyła. Szczęśliwie dla mnie, pomimo kilku nieoczekiwanych zwrotów akcji ;-)
Pierwszy był egzamin z tańca. I tutaj miałam potwornego pecha, albowiem dwa dni wcześniej, chcąc dostatecznie rozciągnąć się do szpagatu planowanego na egzamin, nabawiłam się konkretnej kontuzji. Mianowicie naciągnęłam kilka ścięgien od kolana aż po cztery litery. W efekcie na egzaminie robiąc rozgrzewkę, wypady nogami i inne akrobacje (nie mówiąc o samym szpagacie w etiudzie sprawnościowej), zagryzałam wargi z bólu. Jednakowoż starałam się dać z siebie wszystko. Owo "wszystko" zaprocentowało wystąpieniem hektolitrów potu, w efekcie czego spłynął mi z ócz makijaż. A makijaż był nie byle jakiego gatunku. Nie, żeby zaraz kolory tęczy. Tak klasycznie, ale niezbyt delikatnie. Brązowy cień, brązowa kreska i tusz. Największym problemem był, istotnie, tusz. Kto normalny maluje się na egzamin z tańca?!
Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy podeszłam do wielkiego lustra, żeby ustawić się w kolejce do wykonania obrotu. Spojrzałam i znieruchomiałam. Wydawało mi się, że widzę potwora. Rzeczone oczy były dookoła wymazane jakąś czarną mazią. Zareagowałam w sposób gwałtowny - zaczęłam czym prędzej ścierać, żeby ukończyć dzieło jeszcze zanim będzie moja kolej. Niestety, pomysł to był zupełnie nietrafiony, gdyż zaczęło to wyglądać jeszcze gorzej!
Jak patrzyłam tak na siebie, to wyobrażałam sobie zdziwienie komisji, gdy przez pół godziny patrzyli na mnie w takim stanie, podczas gdy ja, zupełnie nieświadoma, najspokojniej w świecie robiłam swoje. Planowałam już dostać ataku histerii, gdy maź nie chciała zejść z mojej twarzy, ale nie bardzo miałam na to czas. Z resztą, byłoby to iście ryzykowne posunięcie, biorąc pod uwagę fakt, że coś z tego makijażu jeszcze zostało. Z braku innych możliwości postanowiłam nawarczeć na kogoś kto stał mi za plecami, że nie uprzedził mnie o mojej prezencji. Ja bym uprzedziła! Niewiele myśląc, zaczęłam trzeć skórę pod oczami z racji tego, że nieubłaganie zbliżała się moja kolej. Uparcie postawiłam sobie za cel wytrzeć wszystko dokładnie, nim zaprezentuję się komisji indywidualnie, mając cichą nadzieję, że może jakimś cudem nie zwracali wcześniej na mnie uwagi i nie zauważyli, że wyglądam jak panda. Chwilę przed moim wystąpieniem, oczyściłam w miarę dokładnie tusz łącznie z całą politurą nałożoną na me zacne oblicze. To z kolei spowodowało, że w miejscu tarcia zrobiły się czerwone placki i wyraźnie wyblakła politura. Niestety, nie było już czasu na poprawki kosmetyczne, bo nadeszła moja chwila. Raz, dwa, trzy, cztery.. I po obrocie. Ktoś w ogóle patrzył?!
Wróciłam już z ferii, mam nawet chwilę wytchnienia i czas na to, aby uzupełnić wpis na blogu. Sesja wszakże dawno się zakończyła. Szczęśliwie dla mnie, pomimo kilku nieoczekiwanych zwrotów akcji ;-)
Pierwszy był egzamin z tańca. I tutaj miałam potwornego pecha, albowiem dwa dni wcześniej, chcąc dostatecznie rozciągnąć się do szpagatu planowanego na egzamin, nabawiłam się konkretnej kontuzji. Mianowicie naciągnęłam kilka ścięgien od kolana aż po cztery litery. W efekcie na egzaminie robiąc rozgrzewkę, wypady nogami i inne akrobacje (nie mówiąc o samym szpagacie w etiudzie sprawnościowej), zagryzałam wargi z bólu. Jednakowoż starałam się dać z siebie wszystko. Owo "wszystko" zaprocentowało wystąpieniem hektolitrów potu, w efekcie czego spłynął mi z ócz makijaż. A makijaż był nie byle jakiego gatunku. Nie, żeby zaraz kolory tęczy. Tak klasycznie, ale niezbyt delikatnie. Brązowy cień, brązowa kreska i tusz. Największym problemem był, istotnie, tusz. Kto normalny maluje się na egzamin z tańca?!
Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy podeszłam do wielkiego lustra, żeby ustawić się w kolejce do wykonania obrotu. Spojrzałam i znieruchomiałam. Wydawało mi się, że widzę potwora. Rzeczone oczy były dookoła wymazane jakąś czarną mazią. Zareagowałam w sposób gwałtowny - zaczęłam czym prędzej ścierać, żeby ukończyć dzieło jeszcze zanim będzie moja kolej. Niestety, pomysł to był zupełnie nietrafiony, gdyż zaczęło to wyglądać jeszcze gorzej!
Jak patrzyłam tak na siebie, to wyobrażałam sobie zdziwienie komisji, gdy przez pół godziny patrzyli na mnie w takim stanie, podczas gdy ja, zupełnie nieświadoma, najspokojniej w świecie robiłam swoje. Planowałam już dostać ataku histerii, gdy maź nie chciała zejść z mojej twarzy, ale nie bardzo miałam na to czas. Z resztą, byłoby to iście ryzykowne posunięcie, biorąc pod uwagę fakt, że coś z tego makijażu jeszcze zostało. Z braku innych możliwości postanowiłam nawarczeć na kogoś kto stał mi za plecami, że nie uprzedził mnie o mojej prezencji. Ja bym uprzedziła! Niewiele myśląc, zaczęłam trzeć skórę pod oczami z racji tego, że nieubłaganie zbliżała się moja kolej. Uparcie postawiłam sobie za cel wytrzeć wszystko dokładnie, nim zaprezentuję się komisji indywidualnie, mając cichą nadzieję, że może jakimś cudem nie zwracali wcześniej na mnie uwagi i nie zauważyli, że wyglądam jak panda. Chwilę przed moim wystąpieniem, oczyściłam w miarę dokładnie tusz łącznie z całą politurą nałożoną na me zacne oblicze. To z kolei spowodowało, że w miejscu tarcia zrobiły się czerwone placki i wyraźnie wyblakła politura. Niestety, nie było już czasu na poprawki kosmetyczne, bo nadeszła moja chwila. Raz, dwa, trzy, cztery.. I po obrocie. Ktoś w ogóle patrzył?!
